literature

X. Zdrada, cz. pierwsza

Deviation Actions

Smocza's avatar
By
Published:
472 Views

Literature Text

Lipiec, 2007.

Ostatnimi czasy był strasznie zapracowany, dużo wyjeżdżał i często nie patrzył jakich zadań się podejmuje. Trafiał wszędzie. Wszędzie, gdzie tylko jawiło się bioterrorystyczne zagrożenie. I chociaż powinien, to niespecjalnie się zdziwił widząc gromadkę pięciolatków na dziecięcym obozie pod jego pieczą. Zastanawiał się tylko, co to niby ma wspólnego z bioterroryzmem. Nie mógł nic wymyślić.

Przy gromadce dzieci, stała trójka opiekunów, do których miał dołączyć. Gdy się im przyglądał, szczególnie parze prowadzącej obóz, nie mógł się nadziwić. Parę razy nawet się uszczypnął, bo niedowierzał własnym oczom. Miał nadzieję, że to tylko jakiś zły sen, z którego nie mógł się z niego obudzić.

Para prowadząca, okazała się w miarę młodym małżeństwem (w ich kartach wyczytał, że ona miała trzydzieści pięć lat, a on czterdzieści dwa) z trójką dzieci w różnym wieku. Mężczyzna był dobrze zbudowanym blondynem w okularach, miał mocną szczękę, piwne oczy i nosił ubrania w odcieniach czerni. Tak jak ostatnio, Chris przypisał to swojej paranoi, ale widział w nim kolejnego Weskera. Weskera-osiem, być może. W wyzbyciu się nieprzyjemnego wrażenia nie pomagał fakt, że przedstawił się jako Adalbert Lesker. Był również naukowcem. Chris aż się wzdrygnął, gdy wymieniał z nim uścisk dłoni.

Jego żona, co znowu zostało przypisane paranoi, przypominała mu ukochaną. Miała krótkie czarne włosy, błękitne oczy, kształtny nosek i zdawała się być skórą z niej zdjętą. Żeby było śmieszniej, miała na imię Milla, ale kazała na siebie mówić „Mill". Nie chciało mu to nawet przejść przez gardło.

Gdy para się przedstawiła, Mill wyjaśniła Chrisowi, że ma pełnić funkcję ochroniarza, ponieważ kilkoro z dzieci jest latoroślami naukowców, nad którymi szyjami chybocze się ostrze wynalazczej szubienicy wartej kilkanaście milionów. Milionów owych nie można oczywiście w żaden sposób stracić, więc tajemne porwanie któregoś z bogatych maluchów mogło bardzo źle służyć nauce.

Chris w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Nie chciał. Podejrzewał, że jakby chwilę dłużej podrążył ten temat, to sam Adalbert okaże się typem naukowca, który w piwnicy opiekuje się swoim ukochanym monstrum. Co samo w sobie brzmiało znajomo.

Potrząsnął głową i ponownie się uszczypnął. Czuł się cholernie dziwnie. Miał wrażenie, że serce mu pęka ponownie, a on ledwo panuje nad wybuchem gniewu. Chciał zacząć krzyczeć i demolować kolorowy placyk dla dzieci, obok którego się znajdowali.

Mill odeszła, wymieniając z trzecim opiekunem wymowne spojrzenia. Ten zaś podszedł do Chrisa i wyciągnął rękę. Nim Redfield w ogóle zdążył się odezwać, opiekun go uprzedził:

- Nie przejmuj się, też się czuję wyjęty jak z innej bajki – uśmiechnął się krzywo. Miał mocny, zdecydowany uścisk. Ciemne blond włosy miał niechlujnie przystrzyżone, zarost na twarzy sprawiał wrażenie dawno niegolonego. Kolor oczu mężczyzny sprawiał wrażenie bladego. Miał wytarte dżinsy, ciemną kamizelkę zrobioną z kurtki za pomocą oderwania rękawów, i poplamioną koszulkę. Warto wspomnieć, że uwadze nie mogła ujść kusza, którą miał przewieszoną przez ramię. – Daryl. Uczę dzieciaki podstaw przetrwania, jakie mogą przyswoić pięciolatki. Papierosa?

Chris nawet nie zauważył, gdy odpalał papierosa i wymieniał drobne uprzejmości.

- Chris. Imponująca kusza.

- Twoje gnaty też niczego sobie – mruknął Daryl, wskazując na wyposażenie Redfielda. Ten znów czuł się jak jednoosobowa armia wysłania do zupełnie nie tego miejsca, gdzie była potrzebna.

*

Pracował całą dobę. Sam zgłosił się na ochotnika, by nie mieć wolnego. Uzgodnił jedynie, że w ciągu dnia, gdy będzie potrzebował drzemki – to będzie ją miał. Nieważne, o której porze by ją chciał. Milla i Adalbert chętnie na to przystali.

Nic nie miał do stracenia. Po paru ostatnich misjach nawet nie czuł się zmęczony. Czuł się wyzuty, ale nie zmęczony. I tak nie mógł spać. Kiedy po powrocie z pierwszej misji po urlopie położył się do łóżka, nie mógł zasnąć. I wtedy zaczęła się bezsenność. Raczej jej nawrót. Intensywniejszy nawrót, na który nic nie mógł poradzić. Niby był przepracowany, w ciągu niecałych dwóch miesięcy wyrobił swoją półroczną normę, ale jakoś nie był w stanie przespać całej nocy. Wściekły chodził po mieszkaniu i ćwiczył na swoim domowym zestawie kilka godzin dziennie. Jedynie kawa i niezliczone ilości nikotyny trzymały go na nogach. Czasami kładł się do łóżka, na kanapę, ale zeszmacony Morfeusz wolał puszczać się na lewo i prawo, niż go wziąć w swoje senne ramiona. Oczywiście w końcu skruszony przychodził. Zawsze.

I wtedy Chris spał trzy, cztery godziny, by obudzić się zlanym potem. Nie wiedział, czy to z przemęczenia, czy ze złości. Funkcjonował, by funkcjonować. Parę głosów rozsądku, w tym pierdolony Valentine, kazało się ogarnąć. Bezskutecznie. Mało spał, odżywiał się zamówionymi pizzami, wściekle przetrenowywał mięśnie. I nawet wtedy, gdy ręce mdlały mu z bólu, a on nie widział nic, zaślepiony własnym potem, nie przestawał. W czasie długich prysznicy krzyczał, wyzywał, w chory sposób szczęśliwy swoim wyładowywaniem się.

Niedawno Claire urodziła synka, którego do tej pory nawet nie widział na oczy. Nie znał nawet jego imienia. Straszne było to, że niespecjalnie zależało mu na zobaczeniu siostrzeńca. Nawet jeśli był pogodzony z rodziną. Sztywno przeprosił Kevina, siostrę przekupił karnetem na masaże i ufundowaną wycieczką na podróż poślubną. Z założenia było więc dobrze.

Ale nadal nie był zbyt rodzinnym typem. Nie chciał widzieć malucha. I szlag go trafiał, gdy w towarzystwie chyba setnego papierosa wpatrywał się w gromadkę dzieci wesoło biegających po placu zabaw. Poniżony. Rzucony do roli niańki z pistoletem.

Poniżony. Wkurwiony. Zamaskowany pod sztuczną miną sztywnego agenta specjalnego.

*

Obudził się, gdy cyferki na jego zegarku wskazywały kilka minut po czwartej. Nad ranem. Gdy wcześniej poczuł się zmęczony, rzucił w stronę Daryla, że idzie się przespać, co ten skwitował kiwnięciem głowy.

Jak wstał z łóżka, wyszedł ze swojego pokoju. Na korytarzu panowała ciemność, zasunięte zasłony nie wpuszczały nawet odrobiny światła kończącej się nocy.

Przeszedł parę kroków. Budynek był długi, jednopiętrowy, miał kilka mniejszych pokoi dla opiekunów i kilka większych dla podopiecznych. Wejście do jego pokoju znajdowało się na samym końcu korytarza, skąd miał dosłownie dwa kroki do drzwi wychodzących na niewielki taras, gdzie od dwóch dni palił papierosa za papierosem chwilę po przebudzeniu. Jak tylko zamknął za sobą drzwi, wyszedł na zewnątrz. Przyjemny chłodek bardzo bladego poranka owiał jego spocone ciało. Dostał gęsiej skórki. Uśmiechnął się ponuro. Gdy się obudził, mokry od potu, słabo pamiętał swój koszmar. Jedyne, co kojarzył, to burza za oknem, duchota, trzęsące się płomienie świec w kandelabrach.

Otarł pot z czoła i niemalże zapalił papierosa, gdy zniechęcił się. Fajka i zapalniczka wylądowały w papierośnicy, papierośnica w kieszeni szortów. Pot spływał mu po karku, wzdłuż kręgosłupa. Zrobiło mu się duszno.

Oparł się o szklane drzwi, wbił wzrok w niebo. Było jeszcze szare. Noc bledła. Westchnął. Czuł się obudzony, przytomny. Wiedział, że próby zaśnięcia nic by mu nie dały.

Wrócił do budynku, rozsunął najbliższe sobie zasłony. Było mu z tym dziwnie, ale po raz pierwszy od bardzo dawna, czuł się w miarę dobrze. Nawet nieźle. Gdzieś na dnie jego serca błądził smutek związany ze snem, ale jakoś się nim nie przejmował. Czuł się nieźle. I to się chwilowo liczyło. Ruszył korytarzem w stronę łazienki. Mokre, nagie stopy przyklejały mu się do posadzki pokrytej linoleum.

Minął „sypialnię" Adalberta i Milli, dwa pokoje dla dzieciaków i miał już wejść do łazienki, gdy z wnętrza pokoju Daryla doszły go dość niepokojące dźwięki. Cofnął rękę w klamki, podszedł do drzwi. Nadstawił uszu.

Dźwięki były dość wymowne i nie potrzebowały nawet specjalnego potwierdzenia. Daryl wyraźnie, niezbyt cicho, pieprzył się z kimś. Chris zmarszczył brwi. A potem je uniósł, gdy za jednym jękiem a drugim, usłyszał pełen emocji głos Mill. Drgnął poruszony. Nie miał wątpliwości, że to był jej głos. I raczej wątpił w to, że Daryl zamienił się z nią i Adalbertem na pokoje.

Mill ewidentnie zdradzała swojego męża. I to w pokoju obok gromadki nieświadomych dzieci.

Chris zacisnął pięść. Uderzył nią w ścianę. Jego w miarę dobry humor zniknął. Czuł się wściekły. Nie był nawet pewien, czemu. Oczami wyobraźni widział ich splecionych w uścisku. Ich nagie, spocone ciała. Pot spływający po nich. Po jej piersiach, kręgosłupie.

Zawarczał do siebie pod nosem. Znowu poczuł się tak strasznie samotny. Tak strasznie tęsknił za tą cholerną Valentine. Strasznie chciał mieć ją przy sobie. Byłby szczęśliwy, nawet jakby ich relacja do końca życia pozostałaby czysto platoniczna. Chciał ją przy sobie.

Zniknął w łazience. Powstrzymywał wrzaski. Żałował, że nie miał czego tłuc.

*

Na obozie miał zostać całe dwa tygodnie. Pierwszy tydzień powoli się kończył. Co noc, mniej więcej w tych samych porach, słyszał odgłosy kochającej się pary, ilekroć tylko robił sobie spacer korytarzem.

Początkowo chciał porozmawiać o tym z Adalbertem, ale jak uważniej przyjrzał się relacjom łączącym go z żoną, dostrzegł, że w ich małżeństwie od wielu lat nie było miłości. Nie rozwiedli się chyba tylko ze względu na dzieci. Z czego jedno z nich, najmłodsze, mały Chris, również był na obozie.

Dłubał widelcem w swojej sałatce, gdy dosiadł się do niego Daryl. Wbił wzrok w rozmawiające małżeństwo na drugim końcu stołówki. Chris przewrócił oczami.

- Tylko najstarsze dziecko Leskerów jest ich wspólnym dzieckiem – mruknął, wgryzając się w swoją kanapkę. Chris drgnął. Adalbert zniknął z pola widzenia, a Mill zajmowała się dziećmi.

- Słucham? – spytał głucho.

- Nie udawaj, wiem, że nas słyszałeś.

- Grunt to szczerość.

- Adalbert nie ma pojęcia, że jego druga córka jest córką jego przyjaciela, a że mały Chris jest moim synem. Nie mówię oczywiście, że Milla się puszcza, ale… hmmm…

- Adalbert jest dość oziębły, ta? – mruknął Chris, nabijając na widelec pomidorka. – Powiedzmy, że już gdzieś to widziałem. Zresztą, takie rzeczy się zdarzają, nie?

- Lesker jest pochłonięty swoimi badaniami. Jest naukowcem, cudownym dzieckiem. Zarabia mnóstwo pieniędzy, bo pracuje nad bronią biologiczną.

Chris zakrztusił się przełykanym pomidorem. Zakaszlał potężnie, nim w końcu zjadł czerwone warzywo. Popił sokiem. Nerwowo zapalił papierosa, nie dbając o to, że kilka metrów od niego siedziały zajadające się dzieciaki.

Daryl uniósł brwi. Ściągnął kamizelkę z pleców i zawiesił ją na krześle. Nie dało się nie zauważyć anielskich skrzydeł, które zdobiły jej tył. Redfield przewrócił oczami. Jakiś paradoks, co?

- Znajomy temat?

- Zbyt znajomy. Tępię bioterroryzm. Pewnie ci to wiadomo, jeśli patrzyłeś w moje papiery – mruknął pod nosem, ponownie przewracając oczami. Zaciągnął się.

- Nie interesują mnie ludzie, którzy wpadają tu tylko gościnnie. Nie na tyle, żeby zaraz studiować ich papiery… Powiedz mi, czy…

Jakie pytanie chciał mu zadać Daryl, tego Chris się nie dowiedział. Blondyn urwał w pół zdania, gdy do stołówki wpadł Adalbert uwalony krwią. Miał rozwalone ramię, z ust spływała mu krew, a on sam w zaczął wrzeszczeć, żeby zabrali dzieci i schowali je w bezpiecznym miejscu.

Dzieci zaczęły krzyczeć i płakać. Cała siedemnastka stłoczyła się przy Milli, która blada jak ściana wpatrywała się w upadającego na podłogę męża. Ten szeptał coś o nieudanym eksperymencie, dławił się krwią, a sekundę później całkiem znieruchomiał. Oczy wywróciły mu się w głąb czaszki.

Daryl zerwał się z miejsca, nieźle maskując swoją panikę. Chris dojadł swoją sałatkę, ze spokojem wypalił papierosa i ignorując krzyki, wyciągnął zza paska pistolet.

Daryl z Millą starali się uspokoić dzieci, co szło im raczej niespecjalnie. Jakaś dziewczynka piszczała histerycznie.

Chris w tym czasie sprawdził magazynek, założył kaburę i poupychał do kieszeni amunicję, którą nosił ze sobą w swojej torbie. Na jego twarzy malował się wręcz przerażający spokój.

- Co jest, kurwa, grane? – jęknęła świeża wdowa.

Niemalże zemdlała, gdy Adalbert jęcząc podniósł się z podłogi i z rozcapierzonymi paluchami człapał w stronę Chrisa. Ten, niespecjalnie nawet celując, strzelił mu prosto w sam środek czoła. Mężczyzna ciężko zwalił się na ziemię.

- Co to ma być? – warknął Daryl, osłaniając dzieci kulące się w kącie.

- Efekty broni biologicznej – odparł rzeczowo Chris. – Jakbyś nie wiedział, o co chodzi, wyjaśnię ci to jednym krótkim słowem. Zombie.

- Pierdolisz.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym.
Zrobiło się radośnie i kolorowo. Powiem, że zainspirował mnie do tego rozdziału mój własny sen. Stąd trzeci opiekun. Część następna, jak się napisze. Podejrzewam, że po egzaminach. ;>

Resident Evil © Capcom

:bulletred: Część I: Ojciec panny Valentine
:bulletred: Część II: Nic niewart robak
:bulletred: Część III: Please, don't drive me blind
:bulletred: Część IV: Koszmary
:bulletred: Część V: Testament
:bulletred: Część VI: Walentynki
:bulletred: Część VII: Pustka
:bulletred: Część VIII: Narzeczony siostry
:bulletred: Część IX: Bestia
:bulletred: Część X: jesteś tu.
:bulletred: Część XI: Zdrada, część druga
:bulletred: Część XII: Siostrzeniec
:bulletred: Część XIII: Druhna
:bulletred: Część XIV: Zenobia
:bulletred: Część XV: Wspomnienia
:bulletred: Część XVI: Rosja
:bulletred: Część XVII: Zawieszenie
:bulletred: Część XVIII: Afryka
:bulletred: Część XIX: Zagubiony w koszmarach
:bulletred: Część XX: Epilog: Nowy start.

© 2013 - 2024 Smocza
Comments5
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Wergerka's avatar
Nie wiem co ćpasz, ale nie przestawaj! :)
Świetnie piszesz, moje opowiadanie z twoim się nie równa.
Czekam na kolejną część z niecierpliwością. :)